środa, 25 grudnia 2013

O tym, jak P90X zmieniło moje życie...

Kończył się rok 2012 i kończyłam się ja. Nieszczęśliwa po zakończeniu intensywnej relacji, pusta emocjonalnie i pełna fizyczne. Tak, byłam gruba. Każdy stres sprawiał, że chciałam go uśmiercić cukrem. Batonik, czekolada, ciastko i moje ukochane herbatniczki z tesco - każde z nich było zastrzykiem uśmierzającym mój wewnętrzny ból. Rosłam, zmieniałam raz po praz kolejne ubrania i przeglądałam się w lustrze stwierdzając, że nie jest źle. Zdawało mi się, że wyglądam całkiem dobrze, całkiem apetycznie.
Byłam wielka, ale ja nie dostrzegałam problemu. Nie dostrzegałam do czasu...
Zeszłoroczna wigilia i świąteczne zdjęcia były dla mnie jak kubeł zimnej wody w środku zimy. Przeglądając je dostrzegłam ogromne nieszczęśliwe babsko. Okrągła twarz, smutne oczy i nie pasujące do rysów twarzy kształty ciała. Ta dziewczyna na zdjęciu to nie mogłam być ja! Przecież ja taka nie jestem, przecież wyglądam całkiem dobrze, całkiem apetycznie. Jakże ja się myliłam. 
Wiedziałam, ze muszę coś zrobić i to szybko, by znowu poczuć się dobrze, zyskać pewność siebie, odnaleźć radość i codzienny uśmiech. Ewa Chodakowska - to były pierwsze słowa, które wtedy przeszły mi przez myśl. Wiedziałam, że jej osoba i jej treningi były przebojem w środowisku fitness. Odpaliłam google'a i zaczęłam przeglądać. Setki pozytywnych opinii, dziesiątki radosnych kobiet, które odzyskały drugie życie. Musiałam spróbować. 
Skalpel, killer, turbo - przeszłam je wszystkie, ale efekty były zbyt wolne. Zbyt, bo jak dla mnie nie napędzały każdej partii mojego ciała. Były monotonne, a do monotonii moje ciało przyzwyczajało się jak urzędnik do swojej 8h tygodniowej pracy. Kilkuletni sportowy zastój sprawił, że nie miałam mięśni. Wiedziałam, że aby lepiej spalać muszę je "wyhodować" i żaden skalpel, żaden killer i żadne turbo mi w tym nie pomogą. Czułam, że muszę znaleźć coś innego, że potrzebuję większego kopa, który wyprowadzi mnie na wyżyny. 
Na P90X natrafiłam przypadkiem. Przejrzałam kilkanaście filmików na youtube i już wiedziałam, że to będzie mój kolejny krok w świecie fitness. Tony po prostu mnie zauroczył.
Program P90X i 90 dni później byłam lżejsza o 12 kg. Miałam mięśnie! Miałam talię, nogi nabrały kształtów, a moja twarz przestała być okrągłym pączkiem. Czułam, że rozpiera mnie radość. I już wtedy wiedziałam, że na tym nie poprzestanę. Dzięki Tony'emu w codzienne ćwiczenia wkręciłam się łatwo i przyjemnie, niczym śrubka w ikea'owskie meble. Byłam szczęśliwa!
Insanity to był mój kolejny krok na drodze programów BeachBody. To Shaun T poprawił moją wydolność, rozkochał bardziej w fitnessie i pomógł mi pozbyć się kolejnych 7 kg. Uwielbiam każdą minutę intensywnego cardo, wzmożony oddech, cieknący po plecach pot. Po skończonej robocie wiem, że zrobiłam coś dobrego dla swojego ciała. Z każdym kolejnym tygodniem widzę też, że łatwiej pokonuję kolejne interwały. Niesamowicie zajebiste uczucie!
Teraz nadszedł czas na powrót do Tony'ego i P90X3. Wczoraj miałam możliwość rozkoszowania się pierwszym 30 minutowym treningiem i jestem zachwycona! Już wiem, że kolejne 90 dni 2014 roku to z nim będę rzeźbić swoje ciało, bo chcę więcej! 

A kiedyś nie wierzyłam, iż fitness może być jak narkotyk. Dziś już wiem, że wciąga i zdrowo uzależnia :) 



piątek, 27 września 2013

Dlaczego faceci z zarostem są atrakcyjniejsi?

Bardzo długo mój pociąg nie miał żadnego przystanku "Przerwa". Pędził jak oszalały przez kolejne dni, tygodnie i miesiące. Tak szybko, iż zdawało mu się, że stukot własnego składu może go prześcignąć. Był to dla niego trudny czas. Jednak był to też czas, który zaowocował wielkimi pozytywnymi zmianami.
Ale dość już tytułem wstępu :) Pragnęłam w tym poście poczynić kilka rozważań odnośnie atrakcyjności mężczyzn, którzy świadomie, bądź też nieświadomie zapuszczają swój zarost.

Mężczyzna jaki jest każdy widzi. A raczej każda. A jaki jest ten prawdziwy mężczyzna? Podobno (zdaniem pewnego facebookowego fan page'a) ci prawdziwi mają zarost. I jako jedna z ponad 48 tyś. fanek muszę stanowczo stwierdzić, iż adminki tegoż fan page'a mają rację.
Bo każdy facet z zarostem zdaje się atrakcyjny! Co ja piszę JEST atrakcyjny!
Oczywiście jeśli jego zarost jest pełny, dostojny i nie przypomina w niczym trawnika na wiosnę, na którym topniejący śnieg ujawnia małe wysepki lichych źdźbeł.
Zarost nie tylko dodaje takiemu panu + 100% do atrakcyjności, ale sprawia, iż nasze kobiece spojrzenia niczym radar szukają kontaktu wzrokowego. Dlaczego? To proste! Zarost podkreśla oczy. Działa jak kierunkowskaz, który zdaje się krzyczeć " ON JEST MEGA MĘSKI! TO PRAWDZIWY SAMIEC".
Bo zarośnięty facet zdaje się nam aż kipieć testosteronem. A która z nas kobiet nie śni po nocach o pełnym testosteronu dzikusie, który sprawi, że odbije nam na jego punkcie palma i powie nam: "Ja być Twój Tarzan, a Ty być moja Jane". Każda! Tak naprawdę każda.
Zarost sprawia, że facet nabiera charakteru bad boy'a. Zdaje nam się niesforny, trudny do zdobycia, pewny siebie i jednocześnie mega fascynujący. To mężczyzna-wyzwanie, któremu trzeba stawić czoła i zdobyć!


Zarost po prostu jest sexy. Bardzo sexy. I to chyba winien być najsilniejszy argument za zapuszczaniem jeża na męskim buziorze. Bo fajnie takiego pomiziać, pogłaskać i cieszyć się wraz z narastającym pomrukiwaniem pełnym błogiej radości naszego Jeżozwierza :)

I po co więcej pisać? Nie lepiej popatrzeć? ;)









I mogłabym tak bez końca.... :3

poniedziałek, 25 marca 2013

Najsympatyczniejsze opisy wymarzonego partnera

Faceci z natury są nieskompilowani i bezpośredni. To prawda.
Zwłaszcza jeśli chodzi o proste wyrażanie myśli i pragnień. Bo i po co taki facet ma główkować nad niedomówieniami, próbować roztrząsać ukryty przekaz między wierszami  i myśleć dłużej, niż sekund kilka? Szkoda na to czasu i gazu ulatniającego się z kufla piwa.
Prosty chłop, potrzebuj prostej baby, której będzie szukał w prosty sposób.
Proste słowa, proste wymagania i proste oczekiwania.
Cudowna prosta wizja życia, które można zrealizować prosto: tak jak zalać wrzątkiem zupkę instant.
I voila! Obiad podany.

W poście tym pozwolę sobie przytoczyć kilka opisów wymarzonego partnera (a raczej partnerki), które poczynili sympatyczni użytkownicy randkowego portalu. Wybiorę te, co ciekawsze kąski, które wyjątkowo zwróciły moją uwagę.
W miarę trafiania zaś na kolejne 'fascynujące' opisy, będę niniejszy post wzbogacać w inne pisane męskie perły.
Zamieszczę w nim nie tylko cytowane fragmenty opisów, ale też pozwolę sobie dopisać do każdego kilka słów komentarza. Takiego od siebie, prosto z kobiecego zołzowatego serducha.

Na sympatycznym portalu przykładów tej prostej jak budowa cepa natury chłopskiej możemy znaleźć na pęczki. I naprawdę nie trzeba się wcale naszukać. Wystarczą dwa kliknięcia i już natrafić możemy na opis kobiety idealnej, który jest niezwykle szczegółowy:

"Szukam miłej niebrzydkiej dziewczyny na stałe; wiernej, szczerej, bez nałogów z krakowa i najbliższych okolic. 
O wzroscie do 165 i wadze do 55 kg. 
Pracowitej, odpowiedzialnej dla której bede najwazniejsza osoba w życiu i która w przyszlosci zamieszka u mnie" 

Pierwsza moja myśl: Do 55 kg? Skoro sympatyczny Księciunio aż tak precyzyjnie posługuje się kilogramami i liczbami to ciekawe, czy po znalezieniu ideału będzie karmił tę biedną kobietę szpinakiem i marchewką, aby co tydzień mogła zdać test z wagi elektronicznej. Kto wie, może też będzie jej piłował szpiki, aby nie przerosła Księciunia ani o centymetr.
Kobieta większej wagi, a nie daj losie taka, która dysponowałaby wypracowaną masą mięśniową, chociażby niezbędną do podnoszenia ciężarów, z pewnością stanowiłaby zagrożenie dla Księciunia. Dlaczego? Ano dlatego, że gdyby to była kobieta nerwowa i porywcza  z natury, to mogłaby takim Księciem rzucić (bynajmniej nie na łoże grzesznej miłości) jak workiem kartofli wprost do piwnicy.
I tu rozumiem Księciunia, jego lęk i mistrzowskie przeliczanie BMI bezpiecznego dla męskiego zdrowia i życia.
O pokrętny losie! Że też krakowski Księciunio nie posunął się dalej i nie podał idealnego rozmiaru butów, wielkości piersi i głębokości waginy. Wtedy to już z pewnością mielibyśmy wymarzoną kobiecą tabelę matematyczną.

Inny sympatyczny pan przeskoczył Księciunia o kilka punktów IQ. Co tam kilka! Takiego skoku nie powstydziłby się żaden sportowiec na Paraolimpiadzie. Pan ten stwierdza, że jego wymarzony partner (być może chodzi tu o ladyboy'a?) powinien:

"wiek: ca ~30 plus/minus 4-5, 
BMI: 18, 5 - 24, 9, 
wzrost: ~169~179, 
kolor oczu: w sumie obojetne ale im ciemniejsze tym lepiej, 
kolor wlosow: - j. w., 
iq wg mensa: min 125, 
& no kids ;)"

Jak kwestie wieku jestem w stanie pojąć (sama nie zdecydowałabym się wejść w cokolwiek z jakimś dziadkiem do orzechów), tak cała reszta sprawia, że z zaskoczenia moje oczy zaczynają przybierać rozmiar pięciu złociszy. BMI podane z niebywalą precyzją... Matko Bosko Kochano! Czyżby ten Panicz z wykształcenia był dietetykiem?! Jeśli tak precyzyjnie operuje współczynnikiem masy ciała to z pewnością znaczy, że cały dzień spędza wśród fitpietruszek i fitselera. Swoją drogą ciekawa jestem, gdzie mieści się ten dział warzywny (Tesco, Carrefour, Kaufland?), bo jeśli w Krakowie to z przyjemnością zajadę wózkiem sklepowym po tygodniowe fitmenu. 
Całej reszty Paniczowi jednak szczerze współczuje. Zaczynam zastanawiać się czy sam spełnia owe minimalne IQ według Mensy, bo jak coś może być 'w sumie obojętnie', jeśli wolimy 'im ciemniejsze tym lepiej"? Nawet nie będę starać się próbować zrozumieć tych ciemniejszych upodobań, bo boję się, że mogę zatracić swoją jasność umysłu. 
No a dziećmi to Panicz winien sobie nie zawracać głowy. Ma bowiem na czole ważniejsze zmartwienie, które w TYM WIEKU woła już o dawkę jadu kiełbasianego. I nie piszę tego bynajmniej z żadnym jadem kobiecym, lecz tylko i wylącznie z dobrą (cioteczną) radą ;)


czwartek, 21 marca 2013

Portale randkowe - sympatyczna strona internetu?

Kiedyś dawno, dawno temu, gdy dinozaury chodziły jeszcze po świecie, a Internet nie śnił się jeszcze żadnemu człekowi z maczugą...
No dobra, nie ta bajka.

Internet już od dawna kręci całym naszym życiem. To tu, w wirtualnym świecie słuchamy muzyki, oglądamy filmy, dowiadujemy się o gorących wydarzeniach trzęsących naszym globem, rozporządzamy naszymi pieniędzmi, dzielimy się zdjęciami i wykonujemy wiele innych, bardziej lub mniej pożytecznych rzeczy. Jedną z nich (stojącą tuż obok podglądactwa znajomych na fejsie, które stało się ostatnio najulubieńszą dyscypliną globalną) są portale randkowe. To tu spotyka się wyjątkowo różnorodna próba reprezentatywna przekroju naszego społeczeństwa. Ludzie zgromadzeni na portalach randkowych poszukują. Każdy na swój sposób chce znaleźć drugi puzzel pasujący do jego układanki. W tym celu stosuje szereg metod, które dają mu nadzieję (chociażby mikroskopijną) na znalezienie tak upragnionej miłości.
Ale nim przejdę do omawiania poszczególnych metod, które udało mi się zauważyć i nazwać, chciałabym wpierw przedstawić kwestie, które w moim subiektywnym odczuciu pchają tę całą 'romantyczną' gawiedź wprost w ramiona portali randkowych.

Dawno temu... to znaczy w zeszłym roku (dla mnie wszystko, co nie wydarzyło się w bieżącym miesiącu jest odległe jak czasy Napoleona) pod wpływem dziwnego impulsu, którego do dnia dzisiejszego jeszcze nie rozpracowałam, postanowiłam poświęcić sześćdziesiąt sekund na założenie profilu na sympatycznym portalu. Impuls zadziałał sprawnie i kilka chwil później mogłam cieszyć się galerią pełną najróżniejszych męskich kandydatów gotowych na bliższe poznanie. No właśnie - poznanie...

I tu powodów, które sprawiają, iż portalowi poszukiwacze decydują się polować w Internecie jest wiele. Jedni bardzo zapracowani, tak bardzo, iż jedynym ich kontaktem (poza pracą) z drugą osobą jest szybki bieg z koszykiem sklepowym pomiędzy regalami, które sprowadza się zawsze do 'Zapraszamy ponownie' przy stanowisku kasowym numer 1, albo do 'Dziękuję' tuż po odebraniu karty płatniczej na stacji benzynowej Statoilu.

Kolejni to chodząca słownikowa definicja nieśmiałości. Tacy cisi, którym serca podskakują do gardła, a w brzuchach grają na pokrytych bawolą skórą bębnach murzyńskie grupy folkowe. Wiadomość zaczepna może rozkosznie powalić na łopatki, ale w realu powalić nas może strzał rozpaczy.Nie czarujmy się, ale cisza, zwłaszcza taka przerywana tylko głośnym przełykaniem śliny, potrafi zabić wszystko.

Inną, równie udaną grupą dość mocno zakotwiczoną w świecie @romansów są miłośnicy fizyczności. To taka bardziej zwierzęca gromada użytkowników sympatycznego portalu, która ma jeden główny cel - znaleźć kogoś na wolny ( a może i dziki) seks. I nie ma się tu czemu za bardzo dziwić, w końcu @światem, tak samo jak światem realnym rządzi goła dupa. Dziś to już nawet woda mineralna nie sprzeda się bez akompaniamentu dorodnego cyca. Taki świat!

Ponadto mamy grupę użytkowników zdesperowanych, takich którzy chwycą się i brzytwy, w nadziei, iż uda im się poznać big love, ciekawskich obserwatorów (trochę pooglądają, trochę pozaczepiają, ale ogólnie cały ten sympatyczny system mają w głębokim poważaniu), obrzydliwych zboczuchów (tak, tych od fappingu), majętnych, choć niekoniecznie urodziwych, którzy na pewno odpowiedzą na anons w stylu 'zasponsoruj mnie', no i takich, którzy po prostu próbują, bo w końcu w życiu spróbować trzeba wszystkiego.

Zapewne można byłoby scharakteryzować jeszcze kilka mniejszych podgrup użytkowników randkowych portali, ale zdają mi się one być tak maciupeńkie, iż raczej ich bliższa charakterystyka nie wniesie nic istotnego do mojego socjologicznego spojrzenia na sympatyczny kocioł @miłości.

Teraz czas na metody @podrywu, z którymi miałam @sposobność jako 'randkująca' online kobieta.
Sposobów internetowego podrywu jest tak wiele, jak wiele jest gatunków robali na ziemi. Jednak wszystkie wrzucić możemy do jednego z dwóch worów: jeden z nich wywołuje uśmiech, drugi zaś oburzony wkurw.
Jak powszechnie wiadomo zaczepki mogą być kulturalne i sympatyczne, albo (co zdarza się znacznie częściej) prostackie i lecące niżej niż Tupolew w Smoleńsku.

Ten przyjemny wór pełen jest takich dość kokieteryjnych tekściw, na kóre naprawdę można złapać złotą rybkę: 'Zauroczył mnie Twój opis i chciałbym Cię bliżej poznać.', 'Masz piękne oczy :) Chciałbym sprawdzić czy są takie piękne w realu :)', 'Masz zniewalający uśmiech, pozwól mu zniewolić i mnie', i wiele innych, które są tak samo schematyczne, jak i w nie mniejszym stopniu zajeżdżające 'Ctrl +V'.
Zaś drugi wór, ten bardziej odpychający, nawołuje do wszechobecnej seksualności, w której XXI wiek już po prostu tonie. To w nim tłoczą się i przekrzykują propozycje 'nie do odrzucenia': 'Masz ponętne usta - sprawdziłbym je w realu :D', 'Szukasz seksu?', 'Jestem dyskretny i z przyjemnością spełnię Twoje fantazje :)' Pisz, dzwoń, gwałć - to chyba najlepsze trio podsumowujące tę niewartą dłuższych wywodów grupę.

Jednak moja zdecydowaną faworytką w tym całym pędzie podrywu jest dość ciekawa metoda, którą określiłabym mianem 'nieszkodliwego głupka'. Cechuje je luźna forma zaczepki, która (w moim odczuciu) bardziej przystoi znajomym, aniżeli obcym osobom, które nigdy nie widziały w realu swoich gęb. Bo czy ktoś zaczepi kobietę czekającą w kolejce po kawał mięsa na niedzielny obiad słowami: 'Hejka, jak się czeka?', albo 'Znalazłaś już za ladą kawał schabu, który chciałabyś zjeść?' Z pewnością nikt (przynajmniej nikt o trzeźwym umyśle).
A tymczasem wirtualny podryw kwitnie jak wiosenny ogród od tego typu 'inteligentnych' zaczepek potencjalnych obiektów uczuć. Już chyba lepiej wysłać oklepane wirtualne oczko, aniżeli zbłaźnić się jednym zdaniem i tym samym skreślić szansę na poznanie pięknej niewiasty. Przynajmniej wtedy istnieje nadzieja, że to ona rozpocznie konwersację w bardziej lotny sposób ;)

W ramach podsumowania:
Bazując na własnym doświadczeniu stwierdzam, iż poznanie normalnej jednostki w @świecie randkowych podbojów graniczy z cudem. Bo @cud w realu może okazać się totalnym nieporozumieniem.
Ale o pękających niczym bańka mydlana wizualizacjach internetowego absztyfikanta można stworzyć osobny (i to całkiem pokaźny) wywód ;)

wtorek, 19 marca 2013

'Zmarnowałaś sobie życie'

Takie zdanie padające z ust rodzicielki rozrywa skórę, przedziera się przez mięśnie i uderza w serce z szybkością kuli wystrzelonej z Barretta M82 przez wybornego snajpera, który ma jeden cel - zabić.
Sprawia, że w ułamku sekundy wykrwawiasz się emocjonalnie. Umierasz.
Masz ochotę płakać, krzyczeć, kopać. Rozpierdolić w drobny pył wszystko, co znajduje się w zasięgu Twoich rąk.

Zmarnowałaś, bo nie masz męża, nie masz dzieci, a jedyne, co posiadasz to chujowa praca. Twoje życie to farsa, codzienne żałosne cyrkowe wystąpienie, które w założeniu ma jakiś cel raptem przez osiem godzin dziennie. Cała reszta to marna egzystencja, która sprowadza się do litościwego funkcjonowania. Bo wracasz do rodzinnego domu, do swojego pokoju odziedziczonego po starszym bracie, którego życie już jakiś czas temu nabrało ojcowskiego sensu.
Cala reszta, która zajmuje Twój czas po ośmiu godzinach pracy nie ma znaczenia. Nie ma, bo nie mieści się w matczynej definicji rodziny. Bo to wszystko inne, to nie mąż i dzieci.

I choć wiesz, że poglądy dotyczące 'spełnionej' kobiety, które głosi Twoja matka to nic innego jak konserwatywne brednie, zaściankowy tok myślenia, który sprowadza kobietę do roli robota domowego i maszyny rodzącej, to czujesz jak rozrywa Ci wnętrzności każde matczyne zdanie podsumowujące Twoje dotychczasowe życie. Bo czymże innym, jak nie ciasnotą umysłu jest twierdzenie, iż niezmarnowanie sobie życia to założenie rodziny?
Czy ona, Twoja matka, spróbowała kiedykolwiek spojrzeć na tę kwestię szerzej?

Dzisiejsze czasy są inne, aniżeli 30 lat temu. Dziś ludzie nie wiążą się tylko po to, aby nie zmarnować sobie życia. Mieć te cholerne cztery ściany, a w nim człowieka, który czasem zdaje się być bardziej obcy, aniżeli sąsiad, z którym dzieliło ogrodzenie w dzieciństwie. Bo podjęta została decyzja o cudownej rodzinie po roku znajomości. I dopiero 'cudowna rodzina' otworzyła oczy i udowodniła, że decyzja była zbyt pochopna. Wówczas była pewność, że w ten sposób życie się nie zmarnuje. Tymczasem zaś życie marnuje się każdego dnia tuż po przebudzeniu. To cykliczna matnia zlewu pełnego brudnych naczyń, rozrzuconych zabawek, obrzyganych dziecięcych ubranek i syfu, którego czasem nie można opanować.

Nie każda z nas chce nie zmarnować sobie życia w wieku dwudziestu kilku lat. Bo albo nie czuje tego teraz, albo po prostu jej nie wychodzi. Ma prawo żyć po swojemu. Wypełniać sobie dzień czymś innym, aniżeli kawałkiem schabowego dla głodnego męża i stertą brudnych pampersów. Ma prawo też czekać na sprzyjające okoliczności ku niezmarnowaniu sobie życia.
W końcu ma też prawo do bycia nie zaszufladkowaną przez opiekuńcze matczyne macki i całą resztę rodzinnej gawiedzi.

Jest tyle praw ile kobiet i tyle samo powodów zmarnowania sobie przez nie życia. I to tylko kobieca sprawa, jakie są ku temu powody.

wtorek, 5 marca 2013

Kyrie elejson, czyli szukanie mieszkania. Pierwsze starcie.

Idzie wiosna, a wraz z nią nachodzą człowieka chęci na zmiany. I naszły i mnie.
Usilna chęć zmiany dwóch beżowych ścian, betonowego widoku z okna i najważniejszego - tego obcego za ściną, którego zwyczajowo zwie się współlokatorem. Mojego można porównać do gąsienicy w kokonie - niby jest, ale jakby nie było. Nie widać go. Zimuje. Czasem przemknie z pokoju do łazienki. Czasem mam wrażenie, że otworzy lodówkę, ale nim zdażę wyskoczyć ze swojego pokoju z głośnym 'cześć', gąsienica znika. Czas też znikać.

Pierwszy dzień poszukiwań. Kierując się wcześniej ustalonymi wytycznymi jak każdy poszukiwacz przeglądam kolejne ogłoszenia.  Najpierw cena. Wiem ile mogę wydać, aby nie stwierdzić po opłaceniu należności, że chyba czas na dietę. Nie chcę w końcu zażerać się ziemniakami, makaronami i ryżem cały rok. Litości! Czasem wpakowałabym w usta coś naprawdę dobrego, siedząc w klimatycznej knajpce jak krakowski burżua. W końcu podobno lajfa jest tylko jedna, a dobre żarcie potrafi rozpieścić wszystkie zmysły. No, bo kto nie lubi być rozpieszczany? Ja uwielbiam!

Kolejna lokalizacja. To bardzo ważna sprawa. W końcu to położenie mojej bazy reguluje cały mój dzień. Przystanek, piekarnia, apteka, sklep ogólnospożywczy (no, dla niektórych jeszcze Alkohole 24) - każdy z tych punktów winien być w odległości jednego rzutu beretem. Nie dalej.
Na Boga! Nie chce mieszkać w totalnym dupolandzie, gdzie do najbliższego punktu 'z czymś' trzeba szorować godzinę. Oj nie. Warunek 'BLISKO' musi być spełniony.

No i w końcu mój mieszkalny bunkier. Skoro dobrze płacię to chcę dobrze mieszakć. Proste. Lodówka, pralka, piekarnik, łazienka, która nie przypomina pomieszczenia rodem z horroru, w którym wanna służyła do rozczłonkowywania zwłok. No i rzecz najważniejsza - moje królestwo zamknięte w 4 ścianach. Nikt nie chce mieć obrzyganej jasnej wykładziny i skrzypiącego wyrka, które zaczyna głośniej skrzypieć, gdy stare drewniane okna przepuszczają zimny marcowy wietrzyk. Brakuje już tylko rozklekotanej szafy, której drzwiczki trzymają się na jednym pordzewiałym zawiasie. I mamy hrror, horror made by Slovakia. Slovakia Hostel.

Kilka godzin buszowania po gumtree i znalazłam coś, co cenowo, lokalizacyjnie i wizualnie sprawiło, iż lewa brew podniosła mi się z zainteresowaniem do góry. Jest dobrze! - pomyślałam. I już moja plastyczna wyobraźnia zaczęła tkać kolorowy obraz w mojej głowie. Oto ja, radosna niczym nimfa leżę na wygodnej wersalce, zajadam żelkowe miśki i spoglądam rozanielonymi oczami na piętrzące się na horyzoncie Tatry. W końcu mój nowy bunkier miał mieścić się na ósmym piętrze, a w tej krakowskiej lokalizacji Tatry (choć bardzo malutkie) zdają się zalotnie zapraszać.
Szybki telefon, oglądanie i decyzja - biorę. Tak to miało wyglądać. I wyglądało do czasu poznania pewnego szczegółu.

Zadzwoniłam do drzwi z uśmiechem na ustach i nadzieją w serduchu. Drzwi otworzył nieśmiały młodzian z włosami w odcieniu delikatniej miedzi. Pierwsza myśl: 'Rozkosznie! Zdaje się być sympatyczny'.
I taki też był. Z uśmiechem podał rękę i poprowadził do 'mojego' pokoju z widokiem na piękneTatry. I w tym momencie czar prysł. Mój kolorowy obraz rozprysł się na drobinki, gdy spojrzałam na podłogę, która dopiero na żywo zdradzała prawidziwą masakrę. Bałabym się, że podczas pląsania do treningów Ewy Chodakowskiej moje sportowe obuwie w magiczny sposób zyska drewniany koturn.
Ale to jeszcze nic. Prawdziwym strzałem ( i to śmiertelnym) prosto w moje (już osłabione) serce była informacja, iż w trzecim pokoju, o którym nie było mowy w felernym ogłoszeniu mieszka starsza pani.
Starsza babka, która była matką właściciela, i która podobno naprawdę jest 'lajtowa'.
Fuck! A ja myślałam, że nie ma nic gorszego od współlokatora gąsienicy! Jakże się pomyliłam.
Wyrodny syn dowala wiekowej kobiecinie młodych lokatorów i w ten okrutny sposób zakłóca matce spokojne życie przy pieśniach Radia Maryja.
Helloł?! No kto młody, szalony i pełen energii, którą  jak wiadomo trzeba uwalniać dość regularnie, chce mieszkać ze spokojną babcinką?! Na pewno nie ja!

Po tym niespodziewanym, i jakże zabójczym newsie byłam już pewna, że ten widok z okna nie będzie cieszył moich oczu przez zbliżające się wiosenne miesiące. O nie!
Nie pozwolę, aby sympatyczna babcia obserwowała przez dziurkę od klucza moje życie i zaglądała mi wścibsko pod kołdrę.
I sorry marzenia, sorry Tatry, ale nie spotkacie się na ósmym piętrze, bo nie wynajmę nic z babcią w wokru... znaczy się w pokoju, nawet dla was.



piątek, 1 marca 2013

Matka Polska

'Polsko! Ojczyzno moja! Ty jesteś...'



Taki oto paintowy tekst na brudnym murze przypadkiem dostrzegły moje oczy. Stanowi on doskonałe zestawienie zeszłorocznych wydarzeń dramatycznych i polskiej rzeczywistości. 
Polska ekonomiczna, Polska społeczna, Polska polityczna - każda z nich tak samo tragiczna. 

Ale patriotyzm zawsze w polskich sercach i nadzieja, że 'mury (tragicznego parlamentu) runą runą runą...'


czwartek, 28 lutego 2013

Polskie związki partnerskie

Luty (tak jak ten wcześniejszy) był miesiącem martwym, który przyprawia człowieka o nicmisieniechcizm. 
I nic mi się nie chciało. Zwłaszcza, gdy jedynym tematem w mediach były związki partnerskie. 
I dla nich luty (tak jak i styczeń) też był miesiącem martwym. Na szczęście. 

Nie zniosłabym dalszego bicia piany POległych, którym liberalno-demokratyczne serce pękło i ukazało konserwatywno-chrześcijański zator. Zator, który był tak zwarty, iż 46 twardych (jak ich przewrotnie określono) konserwatystów rzuciło ustawami celnie wprost w sejmowy kosz. Spektakularna akcja. Jedni się cieszyli, inni lamentowali.
Ci drudzy zaś nie szczędzili słów odnoszących się do nietolerancji, zaściankowości i obrzydliwej konserwatywnej ciasnoty umysłu. 
To ciągłe powtarzanie, iż związki partnerskie są przede wszystkim nie dla homoseksualistów, lecz dla heteroseksualnych konkubinatów, których podobno w katolickiej Polsce na pęczki. Dla ludzi, dla których małżeństwo i cała chrześcijańska formuła nie są zbyt atrakcyjne, a także dla tych (niekatolickich), którym nie podoba się też urzędnicze małżeństwo. Dla mnie wielki bullshit.

Związki partnerskie to przede wszystkim POkłon w stronę homoseksualnego elektoratu. Tego, który w polskiej chrześcijańskiej rzeczywistości czuje się osamotniony. POparcie spada i trzeba jakoś ratować wypasłe POselskie zady na łące publicznych środków finansowych. 
Ta łąka jest nadal zielona, choć w całym uciśnionym kraju bezrobocie nie mieści się już na pięciolinii rozpaczy. Temat zastępczy od starożytności czyni cuda. Niczym Jezus w Kanie Galilejskiej upije biesiadników, pozwoli zapomnieć o problemach dnia codzienniego, a może nawet sprawi, że niektórzy (ci upici bardziej) poczują jedność z mącącym winem umysł gospodarzem. 
I tak też się stało w martwym lutym. Cel został osiągnięty. Temat zastępczy roztoczył tęczę i odwrócił wzrok naiwnego społeczeństwa od rzeczy istotnych.  

I dość mam krzyczących głosów o prawie do miłości, tolerancji, akceptacji inności, równości praw i innych wzniosłych hasłach. Polska to NADAL katolicka zakonnica i długo habitu nie zrzuci. Różaniec zaś jeszcze długo pozostanie jej znakiem rozpoznawczym. Znakiem, który będzie decydował o tym, co Polsce wolno, a czego nie. 

Łączenie zaś związków partnerskich i osób heteroseksualnych to dla mnie niezrozumiała pomyłka. Inaczej (tak dla jasności) heteroseksualni pod habitem polskiej zakonnicy mają wybór (a co najmniej dwa) uregulowania swoich związków bez praw. I ci, którzy z tego wyboru nie korzystają, po prostu nie chcą tego robić. Bo jeśli lotto im małżeństwo, to lottać też będzie związek partnerski. Przynajmniej to podpowiada logika.
A co z homoseksualistami? Ci będą musieli jeszcze trochę poczekać. W końcu polska zakonnica ostatecznie zrzuci swój czarny habit. 



sobota, 19 stycznia 2013

On przystojny, ona nie, a parują...

Ileż ja się naczytałam psychologicznych i socjologicznych popełnień na temat łączenia się w pary. Zasada zdawała się być jedna - piękni lubią pięknych, natomiast tym mniej pozostaje już tylko wzajemne towarzystwo.

Atrakcyjność jest ważna. Nie czarujmy się więc, że jest inaczej. Bo nie jest. Wchodząc do knajpy pełnej samców każda z nas (oczywiście każda wolna, niewolna zrobi to dyskretniej) już od drzwi wejściowych rozejrzy się w celach wzrokowej selekcji testosteronu. Od wejścia zaczynamy tworzyć grupy, do których wrzucamy nieświadomych niczego panów, raz po praz płuczących usta w złotym trunku (albo i w niezłotym, ale to znowu nie jest takie ważne). Już po pierwszych sekundach wiemy - atrakcyjny, ten nie, atrakcyjny, tamten zwyczajny - od biedy mógłby być. Zdaje się być brutalne, ale czyż nie tak samo panowie selekcjonują (nas) kobiety?

Owszem, charakter jest ważny, ale charakter nie jest naklejony na naszej twarzy. Poznajemy go dopiero później, gdy wcześniej przekona nas już powierzchowność. No i oczywiście, czasem wygląd cud miód, który na pierwszy rzut oka sprawia, że nasze źrenice robią się wielkie (tak wielkie jak widok ciastka z kremem w środku diety), staje się niczym, gdy po bliższym poznaniu charakteru dostajemy obuchem w łeb.
No, ale takie ryzyko wpisane jest w pojęcie atrakcyjności. To już wiemy.
Atrakcyjność jest ważna. To też już napisałam, ale jak to jest z nią w realiach łączenia się w pary? Na piękną parę pięknie się patrzy. Ile razy słyszałyście/albo nawet same stwierdziłyście, że para znajomych/ czy też nieznajomych jest piękna (ona zgrabna jak łania o anielskiej urodzie, a on niczym boski Alvaro i spojrzeniu przeszywającym na wskroś, tak szybko, jak szybko paraliżuje jego uśmiech). Brzmi pięknie!
I takie jest. Piękne pary można spotkać często (i nie mam na myśli tu okładek plotkarskich pism), tak samo często, jak często spotkać można pary tych mniej urodziwych. Wtedy zazwyczaj pada stwierdzenie: pasują do siebie, są podobnej urody, dobrali się. Nie używamy określenia negatywnego (choć i takie czasem opuści nasze usta - ale to już naprawdę musi być para bardzo mniej), bo w końcu atrakcyjność jest pojęciem względnym. Ale na Boga! Przecież znamy osoby atrakcyjne, które są za takie uważane przez znaczną większość. Bo pewne cechy są powszechnie uważane za piękne - symetryczna twarz, gładka cera, zdrowe lśniące włosy, proporcjonalna sylwetka (i pewnie jeszcze kilka innych). Posiadacz atrakcyjnych cech to wielki szczęściarz, bowiem to on stoi na wygranej pozycji w atrakcyjnym wyścigu, w którym wszyscy bierzemy udział.

Tyle streszczenia z moich przeczytanych i zapamiętanych socjologiczno-psychologicznych wniosków.
A co jeśli on jest atrakcyjny, a ona (jakby) nie? To mnie dziwi niewyobrażalnie, gdyż (jeszcze) nie wymyśliłam (jakieś) teorii na ten temat. Takie sparowanie nie przestaje mnie zaskakiwać.
Co pociąga w sobie takie dwa różne bieguny piękna? Czyżby w tym przypadku charakter zagrał wcześniej miłosną melodię, aniżeli te kilka pierwszych sekund atrakcyjności?
Tego niestety nie wiem. Ale wiem jedno - widok takiej różnorodnej pary chyba jeszcze długo będzie mnie zadziwiał (albo przynajmniej do czasu, do kiedy nie poznam poszerzonej definicji atrakcyjności, w której zawarte są sensowne argumenty za sparowaniem dwóch tak różnych jednostek, w zakresie tej jednej ogólnie pożądanej cechy).